Jesteś tutaj:
Bieg Siedmiu Dolin Krzyśka.

Bieg Siedmiu Dolin Krzyśka.

Ciekawe jak zmienia się postrzeganie tych samych wydarzeń z upływem czasu. Na mecie Biegu Siedmiu Dolin czułem się jak pół bóg i miałem poczucie zrobienia czegoś wyjątkowego. Po tygodniu, gdy błoto już odpadło, a poziom endorfin wrócił do normy, wiem że nie jestem jedynym herosem na świecie i że pokonanie 100 kilometrów wcale nie jest mistrzostwem świata.
Mimo tego, że nie udało mi się złamać 14 godzin jak planowałem, to ten bieg dał mi najwięcej satysfakcji i nauki z pięciu ukończonych do tej pory ultramaratonów. Przeżyłem też na trasie dwa kryzysy, które udało mi się pokonać. Zacząłem pisać krótką relację, a wyszło mi wypracowanie jak na maturze. Jak ktoś ma chwilę to zapraszam po lektury.

Komu w drogę…

Chrystusie Świebodziński! Jak daleko jeszcze? Te i inne hasła przewijały się w drodze do Krynicy. To niby tylko 400 kilometrów, ale że za Kielcami kończą się przyzwoite i szybkie drogi, to droga ciągnęła się jak dupa węża. Na szczęście towarzystwo i rozmowy rekompensowały trudy podróży. Kto zgadnie o czym rozmawiało czterech biegaczy jadąc na zawody? Zmęczenie podróżą eksplodowało jakieś 30 kilometrów przed Krynicą, gdy samochód przed nami zatrzymał się, żeby przepuścić sporej długości kondukt pogrzebowy. Trzy idealnie zsynchronizowane głosy krzyknęły „JEDŹ!!!”. Kierowca przed nami jednak nie posłuchał, a nam włączyła się mentalna głupawa. Skorzystaliśmy z okazji i zrobiliśmy sobie piknik. Pojawił się też pomysł, żeby opuścić szyby i zapodać jakąś muzę, ale przyzwoitość wygrała. Po przymusowym przystanku końcówka drogi minęła nam już nadzwyczaj szybko.
Przytulny pokój dla 50 osób poproszę
Organizator festiwalu biegowego zapewnia nocleg na korytarzach Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji. Nawet nie trzeba mieć karimaty, bo każdy mógł sobie wziąć wielki i gruby materac gimnastyczny. Jeśli ktoś wybiera się na wyjazdowe zawody, nie zabiera rodziny i nie musi mieć prywatnej łazienki, to naprawdę polecam nocowanie na salach gimnastycznych itp. Nocleg jest za darmo, a atmosfera w takim miejscu jest niesamowita. Bieganie aż czuć w powietrzu. Szczególnie przed startem w postaci Ben-Gay’a 🙂 Polecam jednak zakup zatyczek do uszu. Będą to bardzo dobrze wydane dwa złote.

Formalności

Tę część każde z Was zna na pamięć. Odbiór pakietu startowego, spacer po stoiskach na targach, spotkanie znajomych itd. My zakończyliśmy tę cześć wizytą na odprawie, gdzie omówiona została trasa ale ulotniliśmy się w połowie. W końcu o 3 rano ruszamy w drogę, warto by więc złapać choć kilka godzin snu. W międzyczasie nasze przytulne lokum zapełniło się biegaczami i rozpoczęło się przygotowywanie sprzętu. Mi to przypomina sceny z amerykańskich filmów, gdy żołnierze przygotowują się do bitwy. Tyle tylko, że zamiast broni my mamy kije trekkingowe, granaty zastępujemy batonami i żelami, do plecaków ładujemy bukłaki z wodą zamiast C4, a rolę barw maskujących przyjmują koszulki klubowe i buffy. Nawet każdy ma swój nieśmiertelnik w formie numeru startowego 🙂 Trzy budziki nastawione, więc ok 21:30 można iść spać.

Do biegu! Gotowi!

Jak zawsze przed startem budzę się chwilę przed budzikiem i od razu mogę wstawać. Większość ludzi jeszcze śpi, ale ja potrzebuję więcej czasu. Muszę w spokoju napić się kawy, zjeść śniadanie… Zaraz, zaraz! Jakie śniadanie? Jest pierwsza w nocy. Kto normalny je o tej porze śniadanie? No ja muszę, więc prawie jak Małysz wsuwam bułkę i wyjadam dżem ze słoika. ok 4:30 sprawdzam po raz n-ty czy wszystko mam i ruszamy na start. Noc jest mglista, ale ciepła więc ruszamy na krótko. Na deptaku ustawiamy się tłumie wariatów, przed którymi 100 km do pokonania. Biegacze z trasy 66km czekają do 3:10, a 36km do 3:20.

10, 9, …2, 1, Start!

Jak zawsze stres przedstartowy puszcza w momencie wystrzału startera. Biegniemy nie za szybko wielką zgrają. Na pierwszym kilometrze mówię sobie „spoko jeden do przodu, zostało 99”. Potem zaczyna się podejście i dziura w pamięci. Kompletnie nie pamiętam pierwszych trzech godzin biegu. Wiem tylko, że było ciemno, biegliśmy w lesie, z czołówkami. Widać mózg potrzebował tego miejsca na zapisanie innych informacji. Jak wyglądało schronisko na Hali Łabowskiej (22km), na której był pierwszy punkt z wodą, sprawdzałem o biegu oglądając jego zdjęcia w internecie. Na punkcie napiłem się tylko trochę wody, zjadłem pomarańcze i dalej w drogę. Potem naszła mnie chęć na muzykę, więc wydobyłem empetruchę, włączyłem losowe odtwarzanie, założyłem słuchawki i rozpocząłem wycieczkę z Nirvaną. Wchodziło w uszy i w nogi jak nigdy. Na tym etapie zauważyłem, że biegnę trochę inaczej niż poprzednie biegi ultra. Zamiast stawiać wielgachne kroki jak na asfalcie, drobiłem jak gejsza. Spokojnie, małymi kroczkami, bez zrywów, bez pośpiechu, ale dzięki temu nawet pod górę biegiem. Tak samo w dół, bez szaleństwa i niepotrzebnego męczenia mięśni. Uważam, że to jest najważniejsza rzecz jakiej się nauczyłem. Do tej pory biegałem po górach jak po asfalcie i przez to pierwszą część dystansu miałem szybką, ale za to w drugiej części nie miałem już sił, żeby w ogóle biec. Nauczyłem się więc, że długie dystanse w górach trzeba biegać napraaaawdę wolno.

Jakoś poszło ośle, jakoś poszło

Z muzyką w uszach i bez większych sensacji dotarłem do kolejnego punktu z wodą, gdzie była też meta dystansu 36km. Ja wypijam tylko herbatę, pogryzam pomarańczami i dalej w drogę. Nie jadłem nic na punktach bo w trasie cały czas pogryzam batony energetyczne własnej produkcji z przepisu Artura Paciorka. Polecam Wam zrobienie ich. Banalne w produkcji i przepyszne w smaku, ale trzeba je łączyć z treningiem, bo blacha tych pyszności ma 8000 kalorii. Jeden kawałek ma ponad 300, a na jednym ciężko się zatrzymać 🙂

Złego początki

Na 45 kilometrze na Hali Przehyba zlokalizowany był kolejny punkt z wodą. Potrzebny był i to bardzo, bo po wypruwającym flaki podejściu miałem już suszę w bukłaku. Zatankowałem więc tam pod kurek wody, którą dostarczył organizator. Jak było podkreślone na odprawie, jest to specjalna edycja na festiwal biegowy, lekko gazowana ze zwiększoną ilością minerałów. Minerały OK, ale gazowana? Co to za chory pomysł? Cały czas bulgocze mi w brzuchu. Odbija mi się niemiłosiernie. Słońce już świeci w najlepsze, temperatura się podniosła, suszy mnie jak diabli, a boję się napić, bo za każdym razem muszę stanąć i poczekać aż mi się odbije. Dobrze, że się nie ulewało 🙂 Gdyby na festiwalu organizowali dodatkowy konkurs w bekaniu, to mam pewne pierwsze miejsce w kategoriach: długość, głośność i efekty artystyczne. Walczę więc z żołądkiem i zaczynam zbieg do Piwnicznej. Na szczęście muzyka dodaje energii i pozwala oderwać głowę od żołądka.

Kryzys

Na punkcie (66km) mam dość. Jestem wykończony nie tyle biegiem, co walką z żołądkiem, który jest kompletnie rozregulowany. Żeby go uspokoić wsuwam dwie drożdżówki i robię leżakowanie w cieniu. Planowałem pokonać trasę w 14 godzin, czyli byłbym na mecie gdy w TV zaczynałby się Teleexpress. Niestety już wiem, że nie ma na to szans, dzwonię więc do żony, żeby się nie martwiła, gdy nie będę się odzywał. Niestety wolontariusze nie mają innej wody niż to gazowane gówno, więc biorę co jest i w drogę. Od razu ostro pod górę w pełnym słońcu. Piję wodę i czuję, że żołądek znowu zaczyna wariować. Czuję, że słabnę. Zaczynam mieć myśli, żeby odpuścić i zejść z trasy. Zaraz jednak uświadamiam sobie, że muszę to skończyć, bo zabraknie mi punktów do UTMB, które chcę pobiec w przyszłym roku (jak będę miał szczęście w losowaniu). I tak krok po kroku do góry.

Uratowani!

Koleżanka opowiadała mi, że ludzie mieszkający przy trasie biegu wystawiają wodę dla biegaczy. Dzięki bogu pewna dobra kobieta właśnie tak zrobiła. Wylewam z bukłaka gazowany badziew, wlewam nektar bogów – zwyczajną kranówę i cisnę dalej. Nie wiem czy to tylko efekt psychologiczny, ale po 20 minutach czuję, że mi lepiej. Polak jednak zawsze musi na coś narzekać, więc teraz z towarzyszami niedoli pomstujemy na słońce, które smaży okrutnie. Gdzie ten zapowiadany przez meteo.pl deszcz? Doczekałem się go na zejściu do Wierchomli. Biegacze to tacy dziwni ludzie, że lubią jak na nich leje 🙂 Tu kolejni dobrzy ludzie wystawili wiadra z wodą, więc uzupełniam bukłak i piję pod korek bo wiem, że na punkcie będą mieli tylko to gazowane cholerstwo.

Zgon

Zaraz za punktem na 77 km rozpoczyna się podejście środkiem trasy narciarskiej o nachyleniu 15%. 2 km do przodu i 300m w pionie – masakra. Dla porównania Agrykola ma 500m i 5% nachylenia. Daje mi ono mocno w kość. Czuję, że opadam z sił. Kolejni „biegacze” dochodzą mnie i wyprzedzają. Zazdroszczę tym z kijami, które pozwalają odciążyć nogi na takich podejściach. Po dotarciu na szczyt opadam z sił i uznaję, że muszę zrobić sobie piknik. Siadam na trawie i zajadam mojego ultra batona popijając najcudowniejszym z napojów (nie chodzi o piwo). Patrzę w dół jak inni się męczą, a potem jak przechodzą obok mnie i zostawiają mnie w tyle. Nie mam nawet sił się wnerwiać. Dla polepszenia sobie nastroju i zmotywowania się piszę do żony sms’a „Na Teleexpress nie dam rady, ale Panorama będzie moja”. Nabrawszy nieco ochoty do walki ruszam dalej. Czeka mnie względnie płaski kawałek na szczycie, a potem ostry zbieg do Szczawnika. Trochę truchtam, trochę idę. Ważne żeby czołgać się w dobrym kierunku.

Zmartwychwstanie

Zaczyna się zbieg i w tym momencie, moja losowo wybierająca kawałki emepetrucha postanawia dać mi energetycznego kopa – https://www.youtube.com/watch?v=gJSa2KEPDs8. Totalny mózg otrzep, który działa na mnie jak bateria Duracell’a na króliczka. Spróbujcie wziąć to sobie na trening i truchtać. Nie da się! U mnie kończy się ostrym zapierdzielaniem. Tak też było i teraz. Puściłem hamulce i ruszyłem w dół przelatując obok ludzi, którzy jeszcze przed chwilą mijali mnie jak furę siana stojącą na poboczu. Czułem się rewelacyjnie. Żadnych problemów z żołądkiem, stopami, kolkami. To dało mi jeszcze większego kopa. Nim się zorientowałem byłem już na dole, trasa znowu zaczęła się piąć pod górę i musiałem zwolnić, a nawet czasem przejść do marszu. Byłem jednak tak nabuzowany, że cały czas doganiałem nowych ludzi. Bit muzyki dyktował tempo marszu. Byłem jak maszyna do podchodzenia pod górę. Wtedy właśnie zrodził się plan na finisz.

W trupa

Przede mną było około 5 km pod górę na szczyt Runek, a potem już tylko 10 km zbiegu do Krynicy. Postanowiłem, że nie będę tracił sił na podejściu i zamiast biec, dalej rytmicznie maszerowałem. Wciągnąłem też ostatniego ultra batona, żeby zdążył się wchłonąć i odpalił energię, której będę potrzebował na zbiegu. Na podejściach dalej dochodziłem kolejnych biegaczy i zostawiałem ich z tyłu. Na szczycie nastawiłem jeszcze folder z niecodzienną muzyką. Moja prywatna królowa muzyki energetycznej…. Rihanna 🙂 i tak przy S&M rozpocząłem zbieg. Nie, to nie był zbieg, tylko czyste szaleństwo. Leciałem kompletnie bez opamiętania uprawiając slalom między drzewami po korzeniach, błocie, kamolach i kałużach. W Falenicy nie zdarzało mi się tak zbiegać jak tam. Szkoda, że tam nikt nie robił zdjęć, bo złapałem się na tym, że szczerzę się jak głupi do sera. Radość biegania w czystej formie. Do tego znowu przelatywałem obok biegaczy, którzy wcześniej mnie wyprzedzali. Niektórzy słysząc mnie usuwali się z drogi. Raz nawet usłyszałem za sobą „Dajesz, dajesz!”. W pewnym miejscu dogoniłem kilku biegaczy, którzy skręcali z trasy, aby ominąć wielkie błotne bajoro. Mi szkoda było na to czasu, więc tylko szybciej zacząłem przebierać nogami, żeby mi butów nie wessało i po chwili miałem już ich za sobą. Od początku tej wariackiej szarży czułem, że zaczynają mnie łapać skurcze w łydkach. Co chwilę czułem prąd przebiegający po wewnętrznej części mięśnia brzuchatego. Czekałem tylko kiedy to faktycznie mnie zetnie, ale do tej pory poza bólem nic się nie działo. Do momentu gdy na ostatnim błotnym kawałku zbiegu nie zaliczyłem orła. Wpadłem w poślizg i klapnąłem dupą na środku wąskiej ścieżki, z na maksa spiętymi obydwoma łydkami, które bolały jak cholera. Nie byłem w stanie się podnieść, a nie chciałem przeszkadzać innym więc przesunąłem się tylko na bok i zacząłem rozciągać skurcze. Najpierw prawa…. puściła. Teraz lewa….. puściła. No to wstaję i…. bum, znowu obydwie łydki się ścięły. Rozciągam od początku – prawa…. puściła, lewa…. puściła. Teraz kombinuję jak tu wstać, żeby nie musieć spinać łydek, żeby znowu mnie skurcze nie złapały. Wykorzystuję to, że siedzę nogami w dół, obracam się na brzuch i podpierając się rękami wstaję na prostych nogach. Działa! Nawet daje się dalej biec. Po chwili docieram do asfaltu i od strażaków słyszę, że zostało 1,2 km. Nowa fala energii, więc biegnę. Wybiegam zza zakrętu i strażak otwiera dla mnie jakąś bramę, ale obok widzę, że ludzie biegną jakoś z góry, zawracają i biegną trasą równolegle do mnie. Czyli czeka mnie jeszcze agrafka i dopiero potem meta. Mam dość, ale nie zwalniam. Widzę koleżankę, która coś krzyczy i robi mi zdjęcia. Dopiero wtedy dociera do mnie, że mój zaćmiony umysł popełnił błąd w rozumowaniu. To już jest ostatnia prosta. Finisz. Koniec. Finito. The end. Odpalam więc ostatnie pokłady energii i po 14 godzinach i 50 minutach wpadam na metę. Wreszcie mogę odpocząć.

Zła macocha

Naładowany endorfinami opowiadam znajomym o moim szaleńczym zbiegu. Koleżanka przynosi mi herbatę i jabłko które przygotowali organizatorzy. Jakiś biegacz częstuje piwem. Jest spoko, ale… Po chwili czuję, że z żołądkiem znowu coś mi się dzieje. Zaczyna się kręcić, mielić i wywracać. Siadam sobie grzecznie pod płotem i po chwili… rzucam pawia. Motywem przewodnim jest oczywiście zjedzone przed chwilą jabłko. Wniosek – jestem królewną śnieżka i zła macocha mnie otruła 🙂 Siedzę jeszcze jakiś czas, a potem opakowuję się w eNeRCetę i wlokę się do noclegowni. Biorę najdłuższy w swoim życiu gorący prysznic i gdy już mi się wydaje, że jest dobrze, wtedy wypity sok pomidorowy postanawia wrócić. Zmartwiona twarz koleżanki gdy o tym opowiadam przekonuje mnie, że nie jest trucicielką 🙂 Zostaje więc oczyszczona z zarzutów i uniewinniona. W moim przypadku nie ma mowy o imprezowaniu. Świętuję ukończenie biegu suchą bułką i gorzką herbatą, po czym idę spać.

To już jest koniec

Organizm ludzki to niesamowita machina, która adaptuje się nawet do najbardziej ekstremalnych obciążeń. Następnego dnia po pierwszym biegu ultra, chodziłem jak paralityk. Teraz widać było zmęczenie, ale bez problemu zrobiliśmy sobie spacer na śniadanie, pooglądaliśmy jeszcze biegaczy kończących pół i maraton, a potem zapakowaliśmy się do mojego ultra-busa i wróciliśmy do Warszawy. Najbardziej zadowolony jestem z tego, że udało mi się pokonać własną głowę. Okazuje się, że nawet mając 80 kilometrów w nogach wystarczy dostać odpowiedni bodziec, żeby odzyskać siły i móc napierać dalej. W moim przypadku sprawdziło się też nie ciśnięcie za wszelką cenę. Wydaje mi się, że gdybym nie zrobił sobie przerwy po tym podejściu pod stok narciarski, to nawet Disco Boys by mi nie pomogli 🙂 Byłem tak podniecony tym moim zbiegiem, że przeanalizowałem nawet wyniki z ostatniego kawałka biegu. Wyszło z nich, że na ostatnim kawałku (2km podejścia pod Runek i 10km zbiegu do Krynicy) wyprzedziłem 27 osób. Może jestem chociaż ćwierć bogiem? 🙂
Pozdrawiam,

Krzysztof Kuter.

Komentarze

  1. sympatyk

    gratulacje, taki dystans w takich warunkach – dla mnie – szacun!!!!
    Co do „wypracowania maturalnego ” to mam jedną zapytkę: jeśli o 4.30 sprawdzałeś ekwipunek i udałeś sie na start,
    to jak mogłeś – ok. 3.10 – widziec ustawiających sie biegaczy na dystansie 66 i 36 ??? Może do kąpieli zacznę używać Lenora (żeby się nie czepiać 🙂 ) ……
    Ogólnie, mimo że przydługi – tekst czyta się „lekko”.

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Stowarzyszenie Rekreacyjno-Sportowe "Kondycja"
05-500 Piaseczno, ul. 1 Maja 16 · Telefon: 604 466 206
obsługa informatyczna: