Jesteś tutaj:
To się nie miało prawa udać. Wyczyny Krzysztofa Kutra

To się nie miało prawa udać. Wyczyny Krzysztofa Kutra

A jednak się udało !

Ukończyłem Łemkowyna Ultra Trail 150 (ŁUT) i złamałem 24 godziny. Nadal nie mieści mi się to w głowie. Skoro bieg ultra, to ultra emocje i ultra długa relacja. Nic nie poradzę, że chciałem krótko, a wyszło jak zwykle.

Co? Gdzie? Jak?

Trasa ŁUT to 150 kilometrowy fragment Głównego Szlaku Beskidzkiego z Krynicy do Komańczy. Niby górki nie duże, ale pokonuje się wtedy prawie 5900 metrów w pionie. Start o 24:00 i długość trasy oznacza, że większość biegaczy spędza na trasie dwie noce. W związku z tym poza formą na trasie trzeba mieć zestaw sprzętu obowiązkowego, który wymaga organizator. Zabronione jest wsparcie poza punktami odżywczymi, które wypadają co 15-22 kilometrów. Po prostu zadanie dla masochistów.

Przygotowania

Nie powiem, że nie było ich wcale, ale nie tak to miało wyglądać. Ostatnie długie wybieganie przed ŁUT, to start w Tatranskiej Selmie… dwa miesiące wcześniej. Potem jakoś się nie składało. Na dodatek w połowie września moje plecy zaliczyły bliskie spotkanie ze schodami i tak potłukłem mięśnie grzbietu, że prawie trzy tygodnie byłem odcięty od biegania. To w sumie nie wróżyło nic dobrego.

Taktyka

Trasa ŁUT jest podzielona na dwie części. „Dłuższa połowa” kończy się przepakiem w Chyrowej. Przepak to punkt na trasie, do którego organizator dostarcza wcześniej przygotowane przez zawodników torby. Każdy wysyła to czego będzie potrzebował. Ubrania na zmianę, batony, żele, buty itd. Po ubiegłorocznym starcie wiedziałem, że na trasie będzie mokro. Wtedy suche buty udało mi się utrzymać przez 45 minut. Potem przyszło nam się przeprawiać przez serię strumieni bez mostków i wystających kamieni, za to z wodą do połowy łydki. Nic tak nie pobudza w nocy jak kąpiel w lodowatej górskiej rzece. Pamiętając o tym wysłałem do Chyrowej parę butów i skarpet na zmianę.

Przed startem w górach przygotowuję sobie też kilka wariantów czasowych, żeby móc kontrolować postęp. Przeliczam międzyczasy zwycięzcy z poprzedniego roku i wychodzą mi godziny, o których powinienem być na kolejnych punktach, aby do mety dobiec w określonym czasie. W zależności od planowanego czasu na mecie powstają warianty:
– BA – bardzo ambitny – trzeba bardzo szybko przebierać nóżkami
– A – ambitny – będzie zadyszka, ale może nawet uda się kilka razy zerknąć na widoki
– M – minimum – „Będzie Pan zadowolony”
– Ż – żenada – nazwa chyba tłumaczy wszystko
Biorąc pod uwagę moje „przygotowania” do ŁUT, dodałem nową kategorię EA – ekstremalnie ambitny. Tam właśnie wylądowało złamanie 24 godzin.

Akt 1 – Fest Kryzys pisany wielką literą

Trasę z Krynicy do Chyrowej pamiętam tylko we fragmentach, a ich większość połączona jest z niecenzuralnymi słowami. Niby nie było źle. Biegłem szybciej niż przed rokiem, ale już na pierwszym punkcie z Hańczowej okazało się, że wariant EA odleciał w siną dal. Na drugi punkt wpadam w czasie BA. Tu znów jak przed rokiem śniadanie bogów – pomidorowa z makaronem i pieczone ziemniaki. Szybkie jedzenie i w drogę. Suche lato i jesień oszczędziły nam kąpieli na początku, ale teraz rzeki upomniały się o swoje. W butach chlupie, podeszwy się odparzają, stopa się ślizga, a na zbiegach obijam paznokcie. Mimo, że na trasie jest kilka solidnych podejść ja zjeżdżam po mentalnej równi pochyłej. Totalny kryzys. Nie pomaga muzyka. Rock, rap, techno – nic nie wchodzi. Motywujące mantry „Jesteś gibki jak puma!”, „Rodzi się moc!”, „Bądź jak ninja!” nie pomagają. Myślę już tylko o Chyrowej i suchych butach.

Antrakt

Wreszcie! Moje Ci one – czyściutkie, suchutkie buciki. Ratownik pomaga mi zakleić plastrami mózgi na stopach, ale twierdzi, że to się nie utrzyma. Mówię mu, że plastry przykleja się na stopę, ale one mają działać głównie na głowę. To tam ma trafić informacja, że teraz stopy mają się dobrze. Jedzenie i przebieranki zajmują mi prawie pół godziny. Wychodzę więc na trasę już w wariancie A.

Akt 2 – Nowe rozdanie

W tym roku wysłałem też sobie na przepak kije trekkingowe, które miały odciążyć nogi na podejściach w drugiej części. Od razu zaczynam nimi mocno pracować. Stopy w suchym środowisku doszły do siebie, więc zaczynam coraz radośniej podbiegiwać. W pewnym momencie dociera do mnie, że idzie naprawdę dobrze. Przy tym tempie dotrę do Iwonicza jeszcze za dnia. Jest nawet lepiej, bo szarość wieczoru dopada mnie dopiero gdy wybiegam na asfalt prowadzący do Puław Górnych. Coraz intensywniej zaczynam kalkulować pozostały czas i dystans. Od której strony bym tego nie liczył, to wychodzi mi że mam szansę dotrzeć na metę przed północą. To daje mi dodatkowego kopa i w myśl zasady „mniej myślenia, więcej napierania” docieram do Puław. Tutaj też jak przed rokiem jedzenie i obsługa jak w hotelu pięciogwiazdkowym. Mam sobie usiąść na ławce, a po chwili mam już na plecach koc, żeby nie zmarznąć. Pojawia się kubek z zupą dyniową, drugi z pieczonymi ziemniakami, trzeci z colą i czwarty z herbatą. Gdy tylko dopijam zupę do połowy, już leci dolewka. Zjadłem połowę ziemniaków, a kubek sam cudownie się uzupełnił. Wielki szacunek dla wolontariuszy, którzy są tam tylko po to, żeby pomagać biegaczom. Siedzenie nie przybliża do mety więc czas spadać. Zostały dwa odcinki, które z poprzedniego roku zapamiętałem jako niekończąca się łąka i bezkresny las. Łąka jest o tyle upierdliwa, że teoretycznie widać las na którym się kończy. Okazuje się, że to jednak tylko kępka drzew, za którymi jest… dalej łąka. Docieram do faktycznego jej końca i teraz zaczyna się bezdenny zbieg, o którym nie pamiętałem. Naprawdę miałem wrażenie, że zbiegam tak długo, że za chwilę dotrę do środka ziemi. Nie zapuściłem się jednak tak daleko, bo w końcu się wypłaszczyło i jestem na ostatnim punkcie przed metą. Tutaj dwóch chłopaków z obsługi wykazało się inwencją i podgrzali colę. Rewelacyjny pomysł! Słodkie i ciepłe, czyli to co jest potrzebne do biegania w zimną noc. Zostało 14 kilometrów do zrobienia w niecałe 3 godziny. To się musi udać. Na płaskim to żaden dystans, a czasu tyle, że można się czołgać. W górach to jednak co innego. Żeby tylko teraz nie zrobić czegoś głupiego. Kontuzja albo zgubienie drogi w tym momencie to byłby koszmar. Bezkresny las ma dodatkową atrakcję w postaci gęstego błota, na którym się ślizgam. Na szczęście kije dają dodatkowe punkty podparcia i można biec poślizgiem kontrolowanym. Błotowisko kończy się ostrym zbiegiem, po którym zostaje już tylko 1,5 kilometrowy kawałek asfaltu i koniec. Czas 23:24:56,6. Coś niesamowitego! Na mecie, dziennikarze, wywiady, zdjęcia, splendor i chwała. A tak na serio to medal, prysznic, pierogi, ognisko, transport do szkoły, śpiwór i spanie.

Epilog

Już w zeszłym roku chciałem złamać 24 godziny podczas ŁUT. Wtedy nie byłem na to gotowy, a pogoda dołożyła swoje. W tym roku wszystko wskazywało na to, że też nie dam rady. Coś jednak sprawiło, że udało się to zrobić, ale nie za bardzo wiem co to było. Jedyne co mi przychodzi do głowy to lepsze przygotowanie taktyki sprzętowej. Świeże buty i kije na drugą część to był strzał w dziesiątkę. Być może to wystarczyło, żeby po 80 kilometrach odzyskać świeżość i spokój w głowie. Na szczęście mam dużo czasu, żeby to przeanalizować, bo przecież za rok wypadałoby zrobić tę trasę jeszcze szybciej.

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Stowarzyszenie Rekreacyjno-Sportowe "Kondycja"
05-500 Piaseczno, ul. 1 Maja 16 · Telefon: 604 466 206
obsługa informatyczna: