Jesteś tutaj:
Nasze starty
wydarzenia, w których braliśmy udział
Maraton Gór Stołowych
Data 2012-07-07
Miejsce Pasterka k.Kłodzka

Dziś – na trzeci dzień po ukończeniu Maratonu Gór Stołowych – uznawanego za najtrudniejszy bieg w Polsce na dystansie zbliżonym do 42,2km, zrobiłem drugi trening biegowy (pierwszy był wczoraj). Pamiętam że po debiucie w Maratonie Warszawskim w 2010 roku nie chodziłem tydzień, a nie biegałem dwa  A jak było w sobotę? Cóż, w dwóch słowach (wersja dla Łukasza M i pozostałych co z czytelnictwa to głównie pasek w TVN24): było ciepło, ciężko ale fajnie. Ukończyłem w czasie 6:50. Dla tych co lubią humor a’la Bareja: - wiesz jak było! Była wojna! Pięć lat wojny, pięć lat okupacji, wiesz… - dwadzieścia osiem filmów o tym zrobiłem, robię dwudziesty dziewiąty - No, to już z samych filmów wiesz jak było. Było ciężko…. A dla tych co mają chęć dowiedzieć się więcej…. Pojechaliśmy w piątek do Karłowa w samym sercu Gór Stołowych. W samochodzie jeden terrorysta ustawił klimę na 19,5 stopnia. Zmarznięci pasażerowie ubierali długi rękaw. Gdy wysiadaliśmy na postojach z niedowierzaniem zrzucali z siebie co się dało. Termometr zewnętrzny pokazywał ponad 30 stopni. Gdy wjechaliśmy na teren Rezerwatu Gór Stołowych od strony Radkowa, poruszając się malowniczą drogą stu zakrętów miło było patrzeć jak termometr wskazuje coraz niższą temperaturę. Jednak piątkowy wieczór w Karłowie był gorący, parny i nie wróżył dobrze na sobotę. Na nasze szczęście wieczorem rozpętała się burza, która przerodziła się intensywny opad trwający przez pół nocy. Wiem, bo spałem jak zając pod miedzą (ten typ tak ma przed maratonami – tym razem trzecią noc z rzędu). Rano było co prawda parno ale trochę chłodniej. Spacer szlakiem z Karłowa na Pasterkę dał poznać ile napadało przez noc: zwykła droga przeobraziła się w spory strumień. Gdy doszliśmy na start buty były już przetestowane pod względem przyczepności do podłoża. W Pasterce dylemat: rozgrzewać się czy nie rozgrzewać? W sumie po co? Temperatura zaczęła rosnąć, przed nami prawie 43km po górach, tempo raczej niewielkie….W moim przypadku zwyciężyła kawa i zdjęcia  Start punktualnie o 10:00 i zaczynamy, od 4 godzin w przypadku zwycięzcy do prawie 8 w przypadku ostatniego na mecie biegacza, dobrej aczkolwiek hardcorowej zabawy. Za linią startu chwila dla reporterów, a potem trochę asfaltu i od razu łagodnie w górę. Po ok. 2km ostry zbieg w dół i pierwsze oznaki że mięśnie czterogłowe ud będą kluczem do zwycięstwa! Trzeci kilometr zaczął się od razu ostrym podbiegiem…o przepraszam: podejściem. Użytkownicy kijów trekingowych od razu zaczęli się tu wspomagać (ja swoje rozłożyłem w połowie podejścia). A potem cytując tytuł filmu: czasem słońce czasem deszcz, czyli raz w górę raz w dół, wśród skał, wąskimi ścieżkami, po korzeniach, błocie….I tak nieustająco do ok. 11km gdzie oczekiwał na nas bufet pełen owoców, izotoniku i wody. Widać że organizatorem jest biegacz: dokładnie wie co jest potrzebne w trakcie tak wyczerpujących zawodów. Po krótkim postoju start do następnego etapu. Ten kolejny ok. dziesięciokilometrowy odcinek zdawał się odrobinę łatwiejszy od pierwszego. Były długie odcinki gdzie dawało się bez przerwy biec nie przechodząc w marsz na podejściach. I znów do tego samego bufetu, który jak poprzednio przywitał nas pełnym zaopatrzeniem we wszystko co potrzebne. Wyruszenie na etap trzeci wymagało już pewnego samozaparcia, bo nogi bolały solidnie, a jak się okazało pierwsze 2-3km to był zniszczony asfalt, co w połączeniu z twardymi butami trailowymi i przebiegniętymi ponad 20km nie dawało zbyt wiele komfortu. Było praktycznie płasko, dlatego marsz był uzasadniony jedynie zmęczeniem ale większość otaczających mnie biegaczy szła lub podbiegała! W tej sytuacji nie było lepszego wyjścia jak znaleźć partnera który będzie miał chęć biec i się wzajemnie wspierać. We dwóch dobiegliśmy do zbiegu, gdzie różnica bólu czterogłowych przełożyła się na różnicę czasu na dole. I jazda zaczęła się na nowo: góra, dół. Koniec końcem trasa przeszła w bardzo długi trawers z lekkim nachyleniem pod górę. Minął mnie jeden biegnący zawodnik – reszta szła! Ja dziękowałem Bogu, a bardziej Mazurkowi za doradzenie wzięcia kijów! Tu były ratunkiem nie do przecenienia. Do tego stopnia dawało się odciążyć nogi że na wypłaszczeniach biegłem wyprzedzając sporą grupę konkurentów. Podbieg miał dobre parę kilometrów co dało wyraźną przewagę Paniom, wyprzedzały nas facetów w ilościach hurtowych. Nawet padł pomysł złapania jednej na lasso żeby nas holowała ale upadł z braku lassa. Na około 27-28km trasa połączyła się z pokonywaną na początku, tak więc do bufetu na 30km w Pasterce biegliśmy po znanym terenie. Ostatni bufet oczekiwał jak zwykle pełen owoców, izo, wody i….piwa (to już bardziej KOW zorganizowany przez moją żonę  ) Nauczony doświadczeniem z Rytra wziąłem 3 łyki i nadludzkim wysiłkiem woli odstawiłem puszkę na ziemię. Ostatni czwarty etap był najdłuższy (ok 13km) i najcięższy: zaczął się podbiegiem, potem przeszedł w długi i ostry zbieg, co nie wróżyło dobrze, wiedząc że naszym celem są Błędne Skały, które są położone zdecydowanie wyżej od Pasterki. Wkrótce zła wróżba spełniła się: ostry trawers prawo, lewo, prawo wydawał się nie kończyć. Nagrodą na szczycie był punkt odświeżania z wodą. Dalej byliśmy skazani już tylko na siebie, resztki sił w nogach i szczęście pozwalające uniknąć miliona zasadzek na Lisim Grzbiecie, gdzie droga bardziej przypominała strumień. Po kolejnych kilometrach kluczenia po błocie wokół strumienia, w słońcu palącym kark, po kamieniach, drewnianych kłodach ułożonych w celu ułatwienia turystom przejście szlaku z Karłowa na Błędne Skały, w końcu znaleźliśmy się na zbiegu na Drogę Stu Zakrętów. Ku mojemu zaskoczeniu minąłem tu wcześniejszą kandydatkę do złapania na lasso. Kolejny konkurent odpadł na początku asfaltu do Karłowa: kurcze ud wyraźnie pozbawiły go chęci do kontynuowania walki o lepszy czas. Zostało jakieś 2km! I tylko i aż… to co mogłem z siebie wykrzesać to siły na marszo-bieg. Tak dotarłem do miejsca naszego zakwaterowania w Karłowie ale nie ono było moim celem, dlatego minąłem je obojętnie i po świeżo ułożonej kostce granitowej, wspomagany dopingiem licznych turystów oraz sic! schodzących ze Szczelińca biegaczy z medalami na szyi, kontynuowałem bieg w stronę 660 schodów na szczyt – do mety. Przy wejściu na Szczeliniec dopingująca wiadomość od organizatorów: meta za 600m. Nigdy jeszcze nie widziałem równie długich 600 metrów! Chęć do wyprzedzenia kolejnych maratończyków skutecznie została odebrana przez stromość jaka nas czekała przed metą. Widoczne oznaki chęci walki o miejsce do ostatniej chwili uciąłem krótkim: nie finiszujemy (jak znam życie mogło się skończyć sprintem na ostatnich 100m). I tak już po 6 godzinach i 50 minutach (że o sekundach nie wspomnę) dotarłem na metę na Szczelińcu. Szczęśliwy, zmęczony i spragniony. Potem były rzeczy na „p”: prysznic, piwo, przejście do Pasterki, posiłek. Zakończenie imprezy w Pasterce i busik do Karłowa na koszt organizatorów. Podsumowując: naprawdę fajnie zorganizowana impreza w malowniczym terenie Gór Stołowych. Wszystkim dla których nie straszne jest pokonanie w bardzo trudnym terenie 43km poniżej 8 godzin polecam całym sercem. Cóż trzeba wrócić za rok i łamać 6:30…..a może 6h? P.S. A te pstrągi smażone i wędzone w Ścinawce to już jest mistrzostwo świata! Nie do pominięcia! Naderek.
  • Dystans 42.195 m (maraton) [ bieg ukonczylo: 387 ]

Nasze wyniki:
Miejsce Uczestnik Czas Tempo [min/km] Predkosc [km/h]
155 Dariusz Turlej 06:15:48 08:54 6.7
244 Piotr Nadrowski 06:50:59 09:44 6.2
Stowarzyszenie Rekreacyjno-Sportowe "Kondycja"
05-500 Piaseczno, ul. 1 Maja 16 · Telefon: 604 466 206
obsługa informatyczna: