Jesteś tutaj:
Visergad Maraton

Visergad Maraton

 

Był maj 2011. Dopiero co poniosłem małą porażkę w Maratonie Krakowskim, gdzie próbowałem poprawić życiówkę uzyskaną w debiucie w MW w 2010 roku. Skończyłem poniżej oczekiwań. I wtedy to właśnie ktoś (nie pomnę kto) rzucił od niechcenia: jedziesz do Rytra? Wcześniej rozmawialiśmy na treningach o tym że to wyjątkowa głupota żeby biegać maraton w połowie czerwca i to w dodatku w górach! Chwila wahania i niezdecydowana odpowiedź, że raczej nie no bo po co? Trzeci maraton w życiu, w górach, w czerwcu? Dalsze zachęty i pobiegłem: w deszczu, chłodzie i czasie <4h. Reszta super! Bieg organizowany przez biegacza (p. Marek Tokarczyk) dla biegaczy. Co na każdym kroku widać, słychać i czuć. Co było robić: trzeba powtórzyć za rok. I tu zaczęły się schody! Jak wieść gminna niesie VM (Visergad Maraton) jest pogodowo biegiem cyklicznym: 3 lata słońca, 3 lata deszczu. Ponieważ ten w 2011 był ostatnim biegiem w cyklu deszczowym, musiały nastać 3 lata słoneczne. I tak się właśnie stało w 2012 roku. Kiedy jechaliśmy w sobotę w stronę Rytra i termometr zewnętrzny w samochodzie wskazywał: 25…25,5…26…. wciąż była nadzieja że może jednak upał odpuści. Zostawiliśmy samochód na parkingu hotelu Perła Południa i maratońskim busem pojechaliśmy do Vyżnych Rużbahów na Słowacji, gdzie odebraliśmy pakiety startowe oraz zostaliśmy zakwaterowani na koszt organizatorów w hotelach San Andre I i III. O godz. 18:00 rozpoczęło się pasta party (także w pakiecie) z niejadalnym niestety makaronem (duży ale za to prawie jedyny minus dla organizatorów) i lekkim słowackim piwem. Po pasta party została zorganizowana strefa kibica. Ciekawym doświadczeniem było obejrzenie meczu Polska-Czechy ze słowackim komentarzem Minorowe nastroje po meczu spowodowały że poszliśmy zaraz spać – cóż może to i lepiej że przegraliśmy ten mecz? Poranna pobudka o 6:00 i pierwsze spojrzenie w niebo: czy ktoś sobie robi jaja? Żadnej chmurki! Nawet obłoczka! Śniadanko maratończyka: bułka z dżemem, banan….i do koliby na kawę (tu drugi malutki minusik dla organizatorów: brak śniadań w hotelach). Z koliby popędziliśmy do podstawionych autokarów, którymi zostaliśmy przewiezieni na miejsce startu honorowego w Podolińcu. Tu sprawna organizacja: depozyty do autokaru jadącego do Rytra, odżywki własne do kartonów z opisem na którym kilometrze się znajdą, na start prosto między domami. Chwila dla oficjeli i start honorowy na dystansie ok. 1km, potem transport autokarami do miejsca startu ostrego. Tu tradycyjne: panowie na prawo, panie na lewo i zdjęcia z Tatrami w tle. Zaczynamy. Pierwsze kilometry idą nie najgorzej: trochę w górę trochę w dół, dajemy radę. Upał czai się ale jeszcze nie atakuje. Wypłaszczenie przed Starą Lubowną (ok. 10km) i kompletny brak cienia – zapowiedź tego co czeka nas wkrótce. Wbiegamy na rynek do Starej Lubownej gdzie tradycyjnie spiker wyczytuje każdego biegacza z imienia, nazwiska i miejsca zamieszkania. Nie musiałem pisać że jestem ze Szczebrzeszyna: Piaseczno pokonało spikera wystarczająco (choć pomysł kusi na przyszłość powiat Łękołody oczywiście). Z rynku zbiegamy w dół aby rozpocząć mozolny pięciokilometrowy podbieg na Vabec (najwyżej położona przełęcz na trasie). W połowie podbiegu mijamy wysypisko śmieci – ku naszemu zdumieniu much jak na lekarstwo (chyba upał wygonił je do cienia). Na podbiegu dogoniła mnie Ania Karłowicz – druga reprezentantka Kondycji w VII VM. Moja perswazja że jak podejdziemy na Vabec to stracimy max. 4-5 minut nie pomaga, pada rozkaz: biegniemy! Cóż trzeba biec. Na szczycie jestem 20m za Anią – tragedii nie ma. Punkt żywieniowy w nagrodę za wysiłek i dawaj na łeb na szyję w dół. Pierwsze dwa kilometry (dwudziesty i dwudziesty pierwszy) robię po 4:30 wyprzedzając Anię błyskawicznie ale już wiem że dalej łatwo nie będzie. Mokra od polewania wodą koszulka obciera sutki. Zdejmuję i biegnę w samych spodenkach. Słońce pali w plecy. Każdy kawałek cienia kusi aby zostać tam dłużej. Nie mogę się temu oprzeć. Zaczynam maszerować na zbiegu! Ania dogania mnie po kilku minutach. Biegniemy razem ale moja motywacja do walki o czas na mecie maleje: po prostu chcę tam być nie ważne kiedy! Dogania nas Eviczka Seidlova: słowacka leganda maratonu: to jej 272 start na tym dystansie. Pani ma 64 lata – wygląda na 54. Wołam: brawo Eviczka! Nie reaguje, jest jak w transie! To chyba sposób na przetrwanie upału. Ania wykorzystuje szansę: zabiera się z Eviczką i obie znikają za kolejnym zakrętem górskiej drogi w stronę Mniszka nad Popradem, Piwnicznej, Rytra…. W Mniszku sklepy przygraniczne pamiętają lata świetności gdy była tu granica, teraz to po prostu słowackie sklepy. Pod jednym z nich siedzą piwosze z butelkami piwa i leniwie patrzą na przebiegających ludzi. Jeden z biegaczy przede mną wpada do sklepu i wybiega z butelką piwa, bierze dwa łyki i przekonuje mnie do tego samego. Odmawiam. Nie jestem gotowy do picia piwa na 28km maratonu. Biegniemy dalej. Zaczynają się podbiegi i zbiegi przed Piwniczną, Aż dziwne ze nikt jeszcze nie wpadł na pomysł aby ten fragment trasy ochrzcić rollercasterem. Wbiegamy do Piwnicznej: dziewczynka idąca chodnikiem przekonuje: prze pana tam jest skrót (pokazuje na kładkę nad rzeką po prawej). Dzięki mała, walczę ze sobą a nie z innymi, chcę przetrwać i dobiec. Nie oszukam sam siebie. Biegnę 42,2km. Jestem maratończykiem. (Swoją drogą dałem lekcję wychowania młodej damie z Piwnicznej ) Podbieg na rynek: czy wszystkie rynki w okolicy są najwyżej położonym miejscem w mieście? I tu wielka niespodzianka: od młodego strażaka dostaję puszkę piwa! Dwa razy nie popełniam tego samego błędu: biorę trzy łyki, oddaję i zapewniam że dzięki temu wstąpiły we mnie nowe siły. Starcza ich na kolejne 2-3km. Głównie dlatego że jest w dół i w cieniu. Potem zaczynają się kolejne schody. Każdy podbieg sprawia kłopoty. Słońce pali w plecy niemiłosiernie (wciąż biegnę bez koszulki!). Wybawieniem są tylko rozstawione punkty żywieniowe z wodą, izotonikiem, bananami, gąbkami i w końcu basenem strażackim (trzeba było wskoczyć). W końcu nie wytrzymuję: nakrywam spalone ramiona koszulką, więcej idę niż biegnę a i tak więcej wyprzedzam niż jestem wyprzedzanym! Na 39km pada bateria w moim Garminie. Szala goryczy się przelała – postanawiam: wymieniam na nowy (zrobiłem to od razu w poniedziałek). Biegnę bez wiedzy o czasie, tempie….może to i lepiej po co się stresować? Nareszcie jest! Czerwony most nad linią kolejową! Jak ja na ten most czekałem! Ale ale: za mostem powinien być skręt w lewo i dwukilometrowy podbieg do mety. Dupa! Jeszcze kilkaset metrów do skrętu! Ktoś go przesunął od zeszłego roku? W deszczu było bliżej! Wyprzedza mnie parka: chłopak i dziewczyna. Też trochę biegną, trochę idą ale są przede mną. Przebiegamy pod torami, za mną chyba Krokomierz. Oglądam się i wołam: To ty Darek? Nie odpowiada. Trudno żeby odpowiedział skoro był pół godziny za mną a mnie się pomylił z kimś innym. Zaczynam kontrolować sytuację: teraz nie dam się już łatwo wyprzedzić: zostało tak niewiele. Mieszkańcy Rytra stoją z dodatkowymi punktami z wodą: tą do picia i tą ze szlaucha. Upewniam się ze nikt mnie nie dogania i oddaję się rozkoszy bycia polewanym wodą. Gdzie jest znacznik 41km? Pytam polewaczy. Mówią że był, musiałem przegapić. Mijam grupę turystów siedzących w cieniu na chodniku. Widać że zeszli ze szlaku. Mówię do nich: nie biegajcie maratonów, to jest głupota. Śmiech! No tak: kto to mówi? Ten co właśnie biegnie trening przed Maratonem Gór Stołowych i Karkonoskim? Nie mogli tego wiedzieć, wyczuli ironię. W końcu widzę skręt na metę. Parka przede mną jakieś 20 metrów. Biec w trupa i kończyć sprintem ale wyprzedzić? Nie to nie ma sensu. Życiówka i tak będzie. Tzn. Antyżyciówka czyli najdłuższy bieg w życiu. Choć w tych warunkach samo pokonanie dystansu można uznać za sukces. Osiągnęli go także p. Wiera (70lat) i jej mąż Leoncjusz (73 lata) – który zresztą swój czas 5:54 tłumaczy zgubieniem się przed granicą z interesującą Słowaczką Na mecie niespodzianka: medal, woda, piwo! Potem tradycyjny masaż i depozyt przychodzący do zawodnika na nogach wolontariusza! Za to kochamy Visegrad Maraton! Tego nie uświadczysz na innych biegach! Potem prysznic, basen, żurek z dolewką (prawie jak u mamy – pozwala zapomnieć o pasta party dzień wcześniej) i trzeba jechać do domu. Dodam jeszcze, że Ania Karłowicz zajęła 7 miejsce w open i drugie w kategorii K-35 a Marzenka Opowicz była czwarta i druga w K-45. Dla obydwu dziewczyn ogromne gratulacje!

 P.S. Już w 2015 znowu będzie chłodno i deszczowo. Ale czy nie pobiegnę w 2013 i 2014 raczej bym nie przesądzał. To jest jak narkotyk.

Piotr Nadrowski

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Stowarzyszenie Rekreacyjno-Sportowe "Kondycja"
05-500 Piaseczno, ul. 1 Maja 16 · Telefon: 604 466 206
obsługa informatyczna: